Barbara i Marek Torzewscy: Patrzymy w swoje w serca, a miłość odbija się w naszych oczach
Barbara Romanowicz-Torzewska i Marek Torzewski mówią o rodzinie, mocy przyjaźni i darach od Boga.
Barbara Gruszka-Zych: Panie Marku, jesteśmy z tego samego rocznika.
Cały artykuł :
WWW.GOSC.PL → BARBARA GRUSZKA-ZYCH → BARBARA I MAREK TORZEWSCY: PATRZYMY W SWOJE W SERCA, A MIŁOŚĆ ODBIJA SIĘ W NASZYCH OCZACH
Barbara i Marek Torzewscy: Patrzymy w swoje w serca, a miłość odbija się w naszych oczach
Barbara Romanowicz-Torzewska i Marek Torzewski mówią o rodzinie, mocy przyjaźni i darach od Boga.
Barbara Gruszka-Zych: Panie Marku, jesteśmy z tego samego rocznika.
Marek Torzewski: Cieszę się, bo z wiekiem bywa jak z winem, im starsze, tym lepsze.
Barbara Torzewska: Dopiero niedawno dojrzałam do mówienia o tym, ile mam lat. Uświadomiłam sobie, że młoda już byłam, w wieku średnim też. I na dodatek w tamtych czasach zawsze miałam do siebie jakieś zastrzeżenia, więc dlaczego mam jeszcze raz do nich wracać? Teraz myślę, że to by była łaska od Boga, gdyby mi się udało dożyć późnej starości, bo jeszcze w niej nie byłam, i nie bojąc się śmierci, powiedzieć o życiu: „Już się nasyciłam”. Jak ktoś, kto się najadł i spokojnie chce odejść od stołu.
Ja boję się śmierci, a Państwo?
B.T.: W ostatnich latach mocno ocieraliśmy się o nią. Bardzo się jej wtedy bałam i sporo napłakałam, więc teraz już mam na to mniej sił.
Coś ta nasza rozmowa zmierza ku trudnemu tematowi. Ale może mówienie o śmierci zmniejsza lęk przed odejściem?
M.T.: Często z Basią rozmawiamy na ten temat, to nie jest tabu. My, ludzie, zostaliśmy stworzeni jako cudowne dzieło Boga i przez wszystkie etapy życia jesteśmy przygotowywani do odejścia z tej ziemi. Przychodzimy na świat bez włosów, zębów, potem nastaje czas naszego rozwoju, dojrzewania i mężnienia, i jeśli nie przeszkodzi nam jakieś tragiczne zdarzenie, zwykle dożywamy starszego wieku. A wtedy – można nawet rzec, że wracamy do niemowlęctwa: znów wypadają nam włosy i zęby. Szczęśliwi są ci, którzy na finiszu mogą powiedzieć: „Jestem nasycony, spełniony, przygotowany”.
B.T.: Odwołam się do analogii z czasów, kiedy byłam w ciąży z Agatką. Na początku bałam się porodu, ale gdy się zbliżał, chciałam jak najszybciej urodzić. Sama natura przygotowuje nas do tego, żeby otwierały się przed nami nowe perspektywy. Przecież nie mogłam całe życie chodzić w ciąży, musiałam urodzić.
W Biblii czytamy o rodzeniu się do innej rzeczywistości, jaką jest życie wieczne. Ale czy myśli się o tym, gdy jest się chorym? Jak Pan się czuł, kiedy wykryto u Pana nowotwór?
M.T.: Nie byłem na to przygotowany, a zwłaszcza na myśl, że to może źle się skończyć. Czułem się słaby i zareagowałem na tę wiadomość totalną rezygnacją. Wszystkie sprawy, łącznie z własnym zdrowiem, stały się dla mnie obojętne, nie chciałem walczyć. Przy tej okazji odkryłem też, jak bardzo nie znam samego siebie. Ta maligna trwała przez półtora miesiąca i z perspektywy czasu wstydzę się swojego zachowania jako człowiek, mężczyzna, mąż i ojciec. Moja reakcja nie była taka, jakiej oczekiwali najbliżsi.
B.T.: Mareczku, najbliższa rodzina – ja i córka – oczekiwała tylko jednego: że coś wreszcie zmotywuje cię do walki o życie. Ten, kto jest blisko z miłością, wie, kiedy pomóc, stanąć nad ukochanym, żeby czuł ukojenie. Ale mnie się to wtedy nie udawało, Marek nie był sobą, czasem bywał szorstki, niegrzeczny, zły. Zdarzało się, że znajomi, kiedy dowiadywali się, że mój mąż nie chce z nikim rozmawiać, nie rozumiejąc jego stanu, obrażali się. Dlatego po tych wydarzeniach jeszcze bardziej jestem pewna, jak wielkim bogactwem jest posiadanie w trudnej chwili choć jednego przyjaciela. Może nim być żona, córka, matka, która cię zrozumie i nic jej do ciebie nie zrazi.
M.T.: Ty byłaś moim przyjacielem.
B.T.: Ale wiesz, że to był najtrudniejszy moment naszego małżeństwa. Kiedy wykorzystałam już wszystkie sposoby czułości, a nic do ciebie nie trafiało, przyszła mi nawet myśl, że mnie nie kochasz… A przecież jesteśmy razem już prawie 40 lat i dotąd zawsze zwyciężała nasza miłość.
To było tak, jakby pan Marek, ogromnie kochający życie, obraził się, że nagle to życie chce mu powiedzieć „adieu”.
M.T.: Trafnie to pani ujęła. Dziś wstydzę się tego. Podziwiam wszystkich, którzy, znajdując się w podobnej sytuacji, potrafią następnego dnia po usłyszeniu diagnozy powiedzieć: „Walczę”.
A jednak zdecydował się Pan na tę walkę.
M.T.: Pomogli mi w tym Basia, Agatka i – choć trochę dziwnie to zabrzmi – mały piesek Nikita. Któregoś dnia Basia mi powiedziała, że nie będzie z nim wychodzić, bo to mój obowiązek. Zależało jej na tym, żebym wstał z łóżka, bo żadne argumenty nie skutkowały. I wtedy wyszedłem z nim. Jednak przełomowym momentem była rozmowa z córką, która przyjechała wtedy do nas.
B.T.: Zaprosiłam ją po kryjomu, bo mąż nie chciał, żebym kogokolwiek angażowała w sprawy jego choroby. A ja musiałam to robić, chcąc go uratować. Miałam świadomość, że to przede wszystkim nasza sprawa – małżonków, którzy przyrzekali sobie wspierać się w dobrym i złym, w zdrowiu i chorobie. Wiem, że nawet bez wypowiedzenia tych słów pamiętalibyśmy o tym. Wtedy jednak poprosiłam o pomoc córkę.
M.T.: Do dziś pamiętam, jak weszła do mnie do pokoju. Leżałem na tapczanie, a ona zwróciła się stanowczym tonem: „Co mi kiedyś obiecałeś? Że zaprowadzisz mnie do ołtarza. A ja za parę miesięcy biorę ślub i masz mi wstać, leczyć się, poprowadzić mnie do ołtarza i jeszcze coś zaśpiewać w kościele”. Kiedy to usłyszałem, łzy same popłynęły mi z oczu. Wstałem i przytuliłem ją, mówiąc: „Zaczynam się leczyć”
Zwyciężyła miłość.
M.T.: Można tak powiedzieć. Od tego momentu oczy mi się otworzyły, mózg zaczął działać i spojrzałem na moją chorobę z innej strony. Jak to nazwać? Dla mnie to był cud. Kilka zdań córki, która jest owocem naszej miłości, sprawiło, że coś się we mnie odblokowało. Dopiero po pewnym czasie doceniłem to, ile trudu wymagało od Basi towarzyszenie mi w tym czasie. Zarówno jej, jak i Agatce będę dozgonnie wdzięczny za to, że mnie wtedy nie opuściły. Potem już było lepiej – zacząłem brać leki, poddałem się chemio- i radioterapii.
Nie opuściły Pana najbliższe kobiety, ale też nie opuścił Pana Bóg.
B.T.: Tak, to On sprawił, że w tej strasznej niemocy, kiedy nic do Marka nie docierało, błysnął jakiś promyk Boży z myślą, żebym zwróciła się o wsparcie do Agatki. Kiedy już zdecydował się na leczenie, zaczęły się zdarzać kolejne cuda. Szukając specjalistów, zorientowałam się, że na wizyty u nich trzeba będzie czekać po osiem miesięcy.
Nawet w Brukseli?
B.T.: Tak. Był kwiecień, a wyznaczano nam terminy na koniec sierpnia. Cudem było to, że zadzwoniłam do jednego profesora, błagając, żeby podszedł do telefonu, i tak się stało. Ostatecznie zdecydował się przyjąć nas już po tygodniu. Potem było czekanie na wynik, aż do krytycznego momentu, kiedy okazało się, że to nowotwór złośliwy. I kilka lat walki, podczas których cieszyliśmy się z cudów, ale przeżywaliśmy też chwile zwątpienia.
M.T.: Z perspektywy czasu wiem, że przydarzył mi się jeszcze jeden cud. Przed radioterapią specjalista robi zwykle bardzo dokładne pomiary, by określić miejsce, gdzie znajduje się nowotwór. Trafiłem wtedy na doktora radiologa, który trzy razy dokonywał pomiarów, żeby dokładnie je wyznaczyć, celując z promieniowaniem tam, gdzie trzeba. Radioterapia trwała dzień w dzień, przez ponad dwa miesiące. To promieniowanie skutkuje u chorych spaleniem skóry. Ja po tym naświetlaniu nie miałem żadnego śladu, tak że wszyscy patrzyli na to oniemiali ze zdziwienia. Obserwując innych pacjentów, wiem, że to nie był przypadek.
Zwracał się Pan wtedy do Boga?
M.T.: Kiedy córka otworzyła mi oczy – tak. Nie ukrywam, że w najgorszym okresie zobojętnienia nie robiłem tego. Dziś wiem, że gdybym był wtedy sam, nie przetrwałbym tego wszystkiego. Kiedy po kilkunastu latach nieobecności przyjechaliśmy do Polski, w wywiadach podkreślałem, jak ważna jest dla mnie rodzina. Niejeden z moich rozmówców uśmiechał się wtedy kpiąco, słysząc, jak ciągle mówię o żonie i córce. Ale my z Basią uśmiechaliśmy się wyrozumiale, myśląc: „Śmiejecie się, póki nie zrozumiecie, co znaczy rodzina”.
A co znaczy?
M.T.: Rodzina jest dla mnie opoką. Nigdy nie zrobiłem niczego wbrew niej. Na swój pierwszy konkurs Jana Kiepury w 1984 r. pojechałem do Krynicy, żeby zdobyć pieniądze dla naszej powiększającej się rodziny, bo na świat miała przyjść Agatka. Udało się, wygrałem go i uzyskałem poważne pieniądze, które przydały nam się na potrzebną wtedy pralkę. Priorytetem było dla mnie zawalczenie o byt rodziny, a nie sława. A przy tej okazji Bóg dał mi jeszcze troszkę więcej.
B.T.: Bo na tym festiwalu usłyszał Marka obecny tam jakimś trafem dyrektor mediolańskiej La Scali – Cesare Mazzonis i zaprosił go do siebie. To było niesamowite, że od starań o rodzinę zaczęła się jego kariera.
Pan ze swoim genialnym głosem, w który mógłby się Pan „zapatrzeć”, wybrał patrzenie na swoje ukochane.
M.T.: Ma pani rację, mówiąc, że niektórzy artyści są zakochani w swoim głosie czy jakichś innych talentach. Dla mnie jednak to zawsze było na drugim miejscu. To, że mam głos, to nie moja zasługa, ale dar od Boga.
B.T.: Jestem przekonana, że rodzina nigdy Markowi nie przeszkadzała. Dla mnie też była najważniejsza. Kiedy studiowałam w szkole filmowej w Łodzi, jedna z prowadzących zajęcia – aktorka, zresztą bezdzietna, zwykła nam powtarzać: „Kobieta powinna rodzić role, nie dzieci”. Nieraz sugerowano nam, że nie warto się rozpraszać, zakładając rodzinę. Ale czy te wszystkie sukcesy zawodowe smakują tak dobrze, kiedy jest się samotnym? Kiedyś w radiu słuchaliśmy rozmowy ze śpiewakiem, który zrobił karierę. Na pytanie, czy jest szczęśliwy, odparł ze smutkiem: „Jestem najbiedniejszym człowiekiem świata, bo nie mam rodziny”.
Tak ceniąc rodzinę, jesteście Państwo bardzo bogaci.
B.T.: W tamtej chwili chwyciliśmy się z Markiem za ręce. Po tylu latach patrzymy w swoje w serca, a miłość odbija się w naszych oczach. One mówią za nas.
To pewnie „magnes dusz”, o którym Pan śpiewa.
M.T.: Oczywiście, że stale się przyciągamy. Jak duże znaczenie ma dla mnie rodzina, świadczy fakt, że na każdej mojej płycie nagrywam duet z Agatą i tercet – Basia, nasza córka Agata i ja. To chyba mówi samo za siebie.
A ja często słucham Pana płyt i życzę sobie i wszystkim melomanom, żeby było ich jak najwięcej. •
Marek i Barbara Torzewscy
Marek Torzewski jest wybitnym polskim tenorem występującym na całym świecie. Od 1986 r. mieszka na stałe w Belgii. Jego żona Barbara Romanowicz-Torzewska jest aktorką i menedżerką męża.